Marszrutką do Lwowa!

Kochani Czytelnicy!

Z wielką przyjemnością przedstawiam Wam pierwszy wpis z cyklu „Wyprawy”. Mam nadzieję, że spodoba Wam się nie tylko ten wpis, ale także cały cykl, który w miarę możliwości będzie wzbogacany o kolejne mniejsze lub większe wypady. Życzę przyjemnego czytania!


Cały pomysł wyprawy do Ukrainy zrodził się spontanicznie, jak również wiele innych naszych decyzji w roku 2013. Choć wyskoczyliśmy z propozycją niczym Filip z konopi, to bez problemu udało nam się połączyć siły z dwojgiem naszych dobrych znajomych, którzy również są zakochani w podróżach.

Planowanie naszej wycieczki rozpoczęliśmy z dwumiesięcznym wyprzedzeniem. Jednym może się to wydawać za późno, innym zdecydowanie zbyt wcześnie i asekuracyjnie, lecz podkreślić pragnę jedno – tę podróż planowaliśmy we czworo, więc wszystko załatwiliśmy w odpowiednim czasie. Wziąć należy także pod uwagę czas naszej wyprawy, czyli kwiecień – miesiąc poza sezonem turystycznym. Dzięki temu nie mieliśmy problemów z noclegiem, szukaliśmy go na bieżąco i nie bezproblemowo znajdywaliśmy miejsca do spania. Mimo to, bilety na środki transportu takie jak pociąg czy samolot należy rezerwować odpowiednio wcześnie, ponieważ nawet poza sezonem turystycznym obciążenie na niektórych liniach jest dość znaczne. Jeżeli chcielibyście dowiedzieć się więcej o tym, jak ogólnie przygotować się do jakiejkolwiek podróży, to zapraszam tutaj.


Dworzec Główny we Wrocławiu, źródło: Mapy e-Holiday, autor: Marek Glibowski

Start naszej wycieczki miał miejsce 1 kwietnia 2013 we Wrocławiu, a dokładniej z pewnego mieszkania na Kościuszki, gdzie zebraliśmy się, aby udać się na nocny pociąg, którym zamierzaliśmy dostać się do Krakowa. Z dumą stwierdzam, że PKP nie zawiodło – nasz przedział, tak jak i cały wagon, były nieogrzewane. W Krakowie przesiadaliśmy się na pociąg do Przemyśla – tutaj także PKP postarało się o odpowiedni poziom usług: na siedzeniach walała się całkiem pokaźna ilość żółtej psiej sierści.

To był pierwszy raz, kiedy odwiedzałam Przemyśl. Żałuję dwóch rzeczy: że nie miałam czasu, aby zwiedzić miasto oraz, że odwiedziłam je wczesną wiosną, która ujmowała mu uroku. Jest to także jedyne miasto na wschodzie Polski (nie licząc stolicy kraju), w którym miałam okazję być, i które potwierdziło stereotyp wschodu kraju, który jest ubogi. Co prawda, dworzec PKP jest pięknie odrestaurowany, jednakże kamienice wokół były szare i brudne, a ludzie skromnie ubrani. W tym momencie olśniło mnie także, że z moją zieloną kurtką i czerwonym plecakiem za bardzo wyróżniam się z tłumu. Niestety, na zmiany było już za późno – do końca Ukraińskiej wyprawy musiałam przeżyć fakt, że zwracam na siebie uwagę i wyglądam jak naiwny turysta, ale w szczegółach opowiem o tym w późniejszych wpisach.

Wracając jednak do Przemyśla – po powrocie z wyprawy poszperałam trochę w Internecie i odkryłam, że miasto, choć w kilku miejscach jest zaniedbane, ma swój niepowtarzalny urok. Wszystkim zainteresowanym polecam zajrzeć tutaj, a w przyszłości przekonać się na własne oczy.

Po Przemyślu naszym kolejnym celem było przejście graniczne w Medyce. Aby dostać się tam wsiedliśmy do sfatygowanego mikrobusu na dworcu PKS. I właśnie w tym mikrobusie doświadczyliśmy pierwszego kontaktu z miejscowym folklorem. Mikrobus był ekstremalnie tani (2zł od osoby), ale też zastanawiało, kto dał kierowcy zezwolenie na jego użytkowanie, gdyż w mojej ocenie już dawno powinien przejść na „emeryturę”. Dodatkowo, odjeżdżał, kiedy wypełnił się podróżnymi. Mieliśmy to szczęście, że był akurat środek dnia, więc nie czekaliśmy długo na naszą emocjonującą przejażdżkę.

W okolicach przejścia granicznego w Medyce kłębiły się tłumy Ukraińców i Ukrainek. Część z nich sprzedawała przyjezdnym ukraiński koniak i papierosy, kolejni robili zakupy w Biedronce i transportowali je do swego ojczystego kraju upchane w gigantycznych ekologicznych torbach.

Kolejka w punkcie kontroli granicznej była bardzo długa. Sporadycznie ktoś przeciskał się przez nią informując, że ma prawo być obsłużony jako pierwszy, gdyż jest inwalidą, choć nie wyglądało to na prawdę. Czas to pieniądz. Dało się wyczuć, że punkt jest w ten sposób obciążony codziennie, a nasze pojawienie się w tym miejscu spowodowało małe zamieszanie, gdyż strażnik musiał przenieść się z jednej budki do drugiej, gdzie sprawdzało się dokumenty osób z krajów Unii Europejskiej. Po kontroli paszportowej otrzymaliśmy ukraińską wizę i mogliśmy przekroczyć spokojnie granicę.

Kilkaset metrów za przejściem granicznym odnaleźliśmy mały dworzec, z którego odjeżdżały żółte marszrutki, między innymi w interesującym nas kierunku – do Lwowa. Tutaj warto zaznaczyć, że jeżeli kupuje się bilet na autobus lub marszrutkę na dworcu, to należy to zrobić w kasie. Jedynie jeżeli wsiada się do marszrutki lub autobusu na trasie, możemy kupić bilet u kierowcy, ale o tym w detalach także później.

Marszrutka we Lwowie
Ułańska fantazja na ulicach Lwowa

Marszrutka jest mikrobusem, który ma nieograniczoną pojemność i nieograniczone możliwości. Zapewne brzmi to co najmniej abstrakcyjnie, a na pewno jak mocno przesadzone stwierdzenie, ale nasze grupowe obserwacje wyraźnie je potwierdzają. Marszrutki mają wyznaczone przystanki, lecz kierowcy zabierają po drodze wszystkich, którzy chcą wsiąść do środka. Nie widzieliśmy nigdy sytuacji, kiedy jakiś potencjalny pasażer nie zmieścił się do środka. Wielokrotnie doświadczyliśmy tej niewyobrażalnej ciasnoty, która przekracza ciasnotę w porannym tramwaju w dzień powszedni, gdy wszyscy spieszą się do pracy, szkoły, na zakupy, czy gdziekolwiek. Wszyscy solidarnie upychają się, aby każdy mógł wsiąść, każdy jest uprzejmy, nie ma osób niezadowolonych – wszystkich pasażerów łączy radość tego, że mogą dotrzeć do celu. A co najciekawsze – nikt nie wygląda na takiego, który gdziekolwiek się spieszy.

Kolejną ciekawą rzeczą jest sposób zakupu biletu. Jeżeli ktoś wsiądzie przez tylne drzwi marszrutki, to podaje pasażerowi przed sobą cel podróży i pieniądze, a on podaje je kolejnej osobie do przodu, aż pieniądze wraz z informacją dotrą do kierowcy. Kierowca wydaje resztę, która znowu tym samym sposobem wraca do osoby, która za przejazd płaciła. Nic nie ginie po drodze, wszyscy pomagają sobie nawzajem.

Dla marszrutki i jej kierowcy nie ma rzeczy niemożliwych. Wielokrotnie podczas jazdy marszrutką kierowca prowadził mikrobus jedną ręką, lub nawet w ogóle nie trzymał rąk na kierownicy. Także podczas pokonywania przeszkód terenowych marszrutka dorównuje jeepom i land rowerom, choć niejednokrotnie podczas tych manewrów zastanawiałam się czy nie czas już żegnać się z życiem. Również na drogach szybkiego ruchu, marszrutka wyprzedza Audi i BMW, co było dla mnie sporym zaskoczeniem.

Warto nadmienić, że zgodnie z ukraińskim prawem, marszrutki i autobusy powinny przewozić pasażerów tylko na miejscach siedzących. W tym miejscu trzeba koniecznie dodać, że niemal nikt się do tego nie stosuje.

Podczas jazdy miałam okazję podziwiać miejscową architekturę. Domki, choć skromne i nieraz podniszczone, posiadały ozdobne wnęki okienne i inne zdobienia, a elewację kolorową – najczęściej zieloną lub błękitną. Uświadomiona zostałam także, że na wschodzie Polski budownictwo wygląda podobnie.

krymski koziołek
Wyczesany koziołek

Niemal każde gospodarstwo domowe hodowało kury, kozy, jedynie nieliczne posiadały konia. Przy wielu domostwach stały używane jeszcze studnie, choć nie mam potwierdzenia, czy mieszkańcy mają dostęp do bieżącej wody. Ponad tymi skromnymi domkami bardzo często górowały kopuły cerkiewne, tym bardziej wyróżniające się na tle krajobrazu, że pomalowane na jaskrawe kolory lub na złoto, oraz o czystych, odnowionych ścianach.

Po 3 godzinach jazdy za 10zł na osobę, bogatej we wrażenia wszelkiego rodzaju, dotarliśmy do naszego pierwszego większego przystanku – Lwowa. Co tam zobaczyłam i co mnie urzekło – zdradzę w kolejnym wpisie poświęconym naszej podróży po Ukrainie. Zapraszam!


Ciekawe linki:

One Reply to “Marszrutką do Lwowa!”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *