Podczas naszego wolnego dnia nieprzerwanie padało. Dlatego też poczuliśmy się szczęściarzami, gdy następnego dnia rano deszcz ustał, a słońce raz po raz wychodziło zza chmur. Pełni zapału opuściliśmy wynajęte lokum i natrafiliśmy na schodach na Właścicielkę. Pani Właścicielka okazała się być kolejną rozmowną osobą chętną to bezinteresownej pomocy. Doradziła nam, co można zobaczyć oraz gdzie są przystanki dla marszrutki, i w którą powinniśmy wsiąść.
Bogatsi w rady Właścicielki udaliśmy się na przystanek. Po odstaniu dłuższej chwili podeszliśmy do okienka informacji i zapytaliśmy, kiedy marszrutka przyjedzie. W odpowiedzi usłyszeliśmy, że „jak przyjedzie to będzie” i radę, abyśmy jeszcze zaczekali. Nie minęło dziesięć minut, a na horyzoncie pojawił się żółty busik. Wsiedlismy i pojechaliśmy w kierunku naszego pierwszego celu.
Szpanerska Jałta
Jałta oddalona była najbardziej od Ałupki, dlatego postanowiliśmy od niej zacząć. Poza tym, potrzebowaliśmy kafejki internetowej, a nie spodziewaliśmy się jej znaleźć w innych miejscowościach.
Pamiętam, kiedy byłam dzieckiem jeden wuj chwalił się, że wakacje spędzili z żoną na Krymie w kurorcie Jałtańskim. Opowiadał to w taki sposób, że w mojej wyobraźni Jałta urosła do rangi złotego miasta, a na wakacje w niej mogli sobie pozwolić tylko królowie. Od tamtej pory, kiedy tylko słyszałam słowo-klucz Jałta zapalała mi się lampka: drogie wakacje w cudownym i egzotycznym miejscu. Było tak do tego pamiętnego dnia, kiedy sama w Jałcie wylądowałam.
Restauracja Hispaniola, w której podaje się sushi. Podobno kręcono na tym statku „Pana Kleksa”.
Z przykrością odkryłam, że Jałta nie zlotem i marmurem, a betonem stoi. I nie ma nawet piasku na plaży, jest tylko szary beton. Na placach należy uważać na arabów noszących na dłoniach gołębie, z którymi koniecznie musisz sobie zrobić zdjęcie, koniecznie (biedne zwierzęta). Przeszliśmy pół miasta w poszukiwaniu czegoś ładnego, godnego uwagi – praktycznie na próżno. Po prostu najbrzydsze miasto, jakie w życiu widziałam. Nie rozumiem teraz zachwytu wujostwa nad czymś takim. Przecież nasze rodzinne miasto, Kostrzyn, jest po stokroć piękniejsze! I nie straszy zalaną betonem plażą.
Niektórzy blogerzy niemal w sonetach opiewają piękno Jałty. Nawet więcej: porównują ją z Cannes czy Niceą. Jeżeli tak wyglądają Cannes czy Nicea, to chyba nie mam ochoty ich odwiedzać.
Poznajecie tego Pana?
Znaleźliśmy kafejkę internetową, załatwiliśmy swoje sprawy i udaliśmy się na ostatni spacer wzdłuż plaży. Naszą uwagę przykuło piękne stoisko z wypolerowanymi owocami granatu, które było zupełnie inne od pozostałych. Niestety, wtedy nie wiedzieliśmy jeszcze czym to pachnie…
Jest wiele roślin i zwierząt, które swoim wyglądem wabią potencjalną ofiarę. Tak samo jak one, arabski sprzedawca wabi potencjalne ofiary swoim nienagannym i kolorowym stoiskiem. Gdy tylko zbliżyliśmy się na odpowiednią odległość, sprzedawca zaatakował i rozpoczął swój seans hipnotyczny. Jeden z naszych kolegów, który napatrzył się na tego typu sztuczki w Maroku, zamiast wybawić nas z opresji, szybko się zmył i zostawił nas zaczarowanych w rękach sprzedawcy z linii najlepszych handlarzy świata. Ani się nie obejrzeliśmy, jak w naszych rękach pojawiły się trzy butelki soku z granatów i dwa słoiczki marmolady. Gdy szok minął obliczyliśmy, ile nas to mogło faktycznie kosztować. Okazało się, że wcale tak dużo nie przepłaciliśmy, a towar był bardzo dobrej jakości.
Konferencja w Jałcie odbyła się w Liwadii
Kolejnym punktem podróży był pałac w Liwadii, w którym odbyła się Konferencja Jałtańska. Może istnieje jakieś logiczne wytłumaczenie, dlaczego nazewnictwo mija się ze stanem faktycznym. Niestety, dla mnie pozostaje wciąż zagadką, dlaczego konferencja nie nazywa się liwadijską. Za oświecenie z góry dziękuję.
Odchodząc jednak od teoretycznych dywagacji, a powracając do Liwadii, to Pałac Potockich i jego otoczenie bardzo mi się podobały. Również tutaj miejscowi chętnie przechadzali się po zadbanych zabytkowych terenach całymi rodzinami.
Front Pałacu Potockich
Pałac w Liwadii od nieco innej strony
Jaskółcze Gniazdo także mnie nie zawiodło, jest bardzo piękną budowlą. Oczywiście, jest równocześnie kolejnym miejscem nagminnie odwiedzanym przez turystów. A przez to, że turystów jest tam pełno, jest także pełno „innych atrakcji”, czyli np. kolejnych arabów, tym razem z małpami, którzy dopadli mnie, gdy robiłam zdjęcia. Mają pecha, ponieważ na małpę się mnie nie wyrywa. Gdyby podeszli ze słoniem, w dodatku miałabym w pakiecie możliwość nakarmienia go arbuzem, to gadka byłaby zupełnie inna.
Jaskółcze Gniazdo
Nad krymskim wybrzeżem w Ałupce spędziliśmy jeszcze jeden dzień – wykorzystaliśmy go na wycieczkę w góry. Niestety, pogoda nie dopisała – góry spowite były gęstą mgłą, bezustannie mżyło. Trudno było nam też znaleźć szlak turystyczny, ale miejscowi chętnie nam w tym pomogli. Podkreślałam to już wcześniej, ale zrobię to po raz kolejny – mieszkańcy Ukrainy są naprawdę wspaniałymi ludźmi.
Zanim opuściliśmy Krym i udaliśmy się do Kijowa, zwiedziliśmy jeszcze Teodozję i Koktebel. O moich wrażeniach z tych miejsc opowiem za tydzień, więc serdecznie zapraszam!