Nigdy nie ukrywałam, że uwielbiam jeść. Z tego powodu, będąc za granicą próbuję wszystkiego, co tamtejsze i jest w zasięgu mojego portfela. Nowy Jork utożsamiałam ze smakiem steka i frytek, co było dość trafnym wyobrażeniem. Jednakże, nie wpadłam na to, że tak wielkie miasto oferuje znacznie więcej pyszności niżeli wół z ziemniakami…
Restauracje – oferta, porcje, strój i kultura
Oferta restauracji jest praktycznie nieograniczona. Można w NY znaleźć knajpę specjalizująca się dosłownie w każdej kuchni świata. Jest to spowodowane i różnorodnością kulturową miasta, jak też zapotrzebowaniem. Tym bardziej, że byłam świadkiem dzielenia się posiłkiem (przystawka, danie główne, deser) przez Instagram. Siedzący obok mnie mężczyzna fotografował swoje jedzenie oraz pusty talerz po nim. Postawcie się w jego sytuacji, ile razy można wrzucać na Instagram spaghetti? 😉
W przypadku restauracji sprawdza się stara zasada, że im więcej ma ona klientów, tym smaczniejsze jedzenie. Do Totto Ramen serwującego pyszny ramen, musieliśmy zapisać się w kolejce i czekaliśmy w niej dwie godziny. Było jednak warto stać i czekać – ramen był obłędny!
Z Natalią – na ten ramen warto było czekać!
Nie do wszystkich restauracji można wejść bez rezerwacji. Zalecam sprawdzanie terminów z ok. miesięcznym wyprzedzeniem. Nawet jeszcze wcześniej, jeżeli będzie to restauracja molekularna. Jest to typ restauracji łączący kuchnię z odrobiną nauki. Dzięki takiemu połączeniu można np. spróbować lodów zamrażanych na Twoich oczach w ciekłym azocie czy złotych medalionów, które po rozpuszczeniu w gorącej wodzie stają się zupą żółwiową. I choć najlepsza restauracja molekularna w Stanach Zjednoczonych znajduje się w Chicago, to w Nowym Jorku też można znaleźć ciekawe miejsca. Nie są one czysto molekularnymi restauracjami, ale świetna zabawa jest gwarantowana. Przykładem takiego miejsca jest Ninja Restaurant, którą szczerze polecam. Co ciekawe, wyskakujący z różnych miejsc kelnerzy przebrani za ninja nie byli największym zaskoczeniem tamtego wieczoru 😉
Do restauracji można przychodzić ubranym niemal dowolnie. Chyba, że na swojej stronie restauracja prosi o przyjście w stroju bardziej oficjalnym. Tak było w przypadku Ninja Restaurant, ale okazało się, że jeansy i koszula uznawane są za strój smart casual. Niektórzy goście ubrani byli nawet w zwykłe t-shirty i również nie było to problemem.
Najmniejsze danie główne w Ninja NY, które zagościło na naszym stole
Do wyboru mieliśmy zestawy składające się przynajmniej z przystawki, dania głównego i deseru. Jeżeli przy daniu znajdował się shuriken oznaczało to, że będzie to danie z jakimś efektem specjalnym. Mogło to być podświetlenie talerza, ciekły azot parujący z naczynia, podpalanie mięsa na oczach klienta i tym podobne. Była to całkiem fajna rozrywka. Niestety, wielką wadą menu amerykańskich restauracji jest to, że zazwyczaj nie podają wagi swoich potraw. Jeżeli już tak się dzieje, to jest ona podana w uncjach, co do wielkości których w ogóle nie mam wyobrażenia…
Wiedziona swoimi poprzednimi doświadczeniami wzięłam zestaw, który wydawał mi się odpowiednim dla moich możliwości. Podwójnie dlatego, że daniem głównym był kurczak teriyaki – z wizyty w Japonii zapamiętałam, że były to małe kawałki pieczonego mięsa w pysznym sosie. Jakie było moje zaskoczenie, kiedy otrzymałam monstrualnej wielkości pierś z kurczaka! Nie byłam w stanie zjeść nawet połowy. Ten sam schemat powtarza się we wszystkich restauracjach, które odwiedziliśmy w Stanach. Porcje są tak ogromne, że wraz z mężem zamawialiśmy jedynie jedną przystawkę i jedno danie główne 🙂 Nasi przyjaciele z Nowego Jorku wykorzystali ten fakt na swoją korzyść. Kiedy nie mają ochoty gotować idą do pewnej włoskiej restauracji i zamawiają jedno danie główne na dwoje. Porcje w owej restauracji są tak wielkie, że udaje im się zasycić i zabrać resztę do domu na wynos – gotowanie jednego posiłku na następny dzień mają tym samym z głowy 😉
Słodko i kreatywnie 🙂
Kiedy skończyliśmy posiłek, kelnerzy przychodzili zabawiać nas różnego rodzaju sztuczkami. Po ich wykonaniu można było odpalić kelnerowi jakieś dodatkowe pieniądze. Podobno podstawowa płaca kelnerów jest bardzo niska i utrzymują się głównie z napiwków oraz takich właśnie dodatkowych form zarobkowania w miejscu pracy. W zależności od polityki restauracji napiwki z rachunków mogą iść albo do kelnera obsługującego dany stolik, albo na konto całego zespołu i dzielone są równo pomiędzy pracowników. Stąd też powstał taki zwyczaj indywidualnego dorabiania.
Sposób płacenia rachunku różni się od tego w Europie. Najpierw kelner przynosi rachunek z wyszczególnionymi daniami, ich cenami oraz kwotą do zapłaty. Jeżeli wszystko się zgadza, przekazuje się mu swoją kartę kredytową. Po chwili kelner wraca z dodatkową kartką, na której należy samodzielnie wpisać wysokość napiwku i umieścić swój podpis, którego używa się przy operacjach kartą – jest to zgoda na obciążenie konta. W przypadku zapłaty gotówką napiwek daje się od razu – w granicach dobrego smaku i rozsądku znajduje się kwota pomiędzy 15 a 20% wartości rachunku. Choć zostawianie napiwku jest opcjonalne, to grupy 6-osobowe i powyżej zobowiązane są pozostawić napiwek.
Kanapki z Melt Bakery. Patrząc na to zdjęcie z perspektywy czasu stwierdzam, że wyglądam na bardzo głodną…
Słodkie sny
Pomijając sklepy znanych cukierniczych firm oraz mniej znanych, ale bardzo drogich, to polecam wam dwa niesamowite lodowe specjały z NY. Pierwszym z nich jest kanapka lodowa (Ice Cream Sandwich). Jest to gruba porcja lodów okryta dwoma miękkimi ciastkami. Swoje zakupiliśmy w Melt Bakery. Asortyment zmienia się tutaj co tydzień, a smaki są głównie słodkie. Jedną taką kanapką bardzo się najadłam, choć nie była duża. Trudno mi sobie wyobrazić, ile w takim razie musiała mieć kalorii 🙂 Ceny są bardzo przystępne (3$ za mini, 5$ za zwykłe), więc polecam!
Po kolejne pyszne lody musicie udać się do Chinatown, a dokładniej do Icecream Factory. Gwarantuję, że od ich wielkiego wyboru dziwnych smaków zakręci wam się w głowie. Kupiłam dwie gałki lodów (o smaku duriana i ryżu na mleku) i od razu muszę was przestrzec – gałki są całkiem spore i trochę się namęczyłam, aby je w siebie zmieścić 😉 Jeżeli standardową polską gałkę lodów przemnożycie 2,5 raza, to będziecie mieli wyobrażenie co do jednej gałki tutaj. Samo Chinatown gorąco polecam – można tu znaleźć masę autentycznych azjatyckich produktów, od owoców po herbatę. Atmosfera także panuje tutaj wyjątkowa. Jest dość tłoczno, ale zdecydowanie mniej niż na moście Brooklyńskim 😉
Jak widać, dwie gałki to spora porcja lodów
Wyjątkowy fast-food i te wszystkim znane
O tych znanych napiszę krótko i zwięźle: nie warto marnować sobie zdrowia. Wszystkie są niesamowicie tłuste, całkowicie bez smaku, zabiją wasze wątroby. Do tego śmiem twierdzić, że KFC jest najgorszym z nich wszystkich. Mając porównanie ze standardami z mojego ulubionego lokalu KFC przy centrum handlowym ETC w Swarzędzu ciężko mi cokolwiek dobrego o amerykańskim KFC powiedzieć. Różnica jest przeogromna, z dużą niekorzyścią dla Stanów Zjednoczonych.
Jednakże, jest jedno miejsce, które mogę wam szczerze polecić, a znajduje się w Chelsea Makrecie. Możecie tam zjeść homara na miejscu czekając zaledwie kilka minut, lub kupić już przygotowanego i odgrzać sobie w domu. Biorąc pod uwagę, jak luksusowym towarem w Europie jest homar, gorąco zachęcam do spróbowania go na wschodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych. Ceny da się przeżyć, a wrażenia są niezapomniane. Jedynym minusem był brak wody w szczypcach (jest to spowodowane odgrzewaniem), ale to nadrobiliśmy w innym miejscu. Jesteście sobie w stanie wyobrazić, że kiedyś ten rarytas był jedzeniem dla biednych? 😉
Mój homarzy debiut 😉
Jak poprawnie zjeść homara? Film instruktażowy.
Asortyment sklepów
Ten punkt nazwałabym totalną porażką całego kraju. Byłam, póki co, w dwóch krajach anglo-języcznych i stwierdzam, że w obu panuje takie samo spożywcze dziadostwo. Podejrzewam, że jest to wina i konsumentów (ignorancja żywieniowa lub po prostu lubią takie produkty), i instancji wyższych (producentów, ubóstwa). Mimo to, muszę napisać, jak to wszystko moim zdaniem wygląda.
Owoce i warzywa są na takim samym poziomie estetycznym, jak w Europie. Jakościowo i smakowo również nie wyczułam różnicy. Problem zaczyna się wtedy, kiedy masz ochotę na coś innego, np. sery. Większość z nich jest wysoko przetworzona i dla mnie niejadalna. Kupiliśmy raz z ciekawości ser, który miał być regionalnym przysmakiem w Wisconsin (z migdałami, w dziwnym kolorze). Bez chleba nie potrafiłam go zjeść. Jogurty smakowały bardzo sztucznie, jakby były zagęszczane mąką. Nawet te organiczne. Mięso jest raczej produktem mięso-podobnym. Widziałam jednak kawałki, które wyglądały dość ciekawie i nawet zdrowo, ale nie mogłam tego sprawdzić z powodu braku dostępu do kuchni przez 80% czasu trwania wyjazdu. Z tego powodu nie dyskredytuję mięsa całkowicie. Ostrzegam jednak, że szynki, niby-kiełbasy i im podobne to dietetyczne samobójstwo. Jeszcze bardziej przeraża mnie to, że wszędzie leżą słodycze. Dosłownie. Wypróbowaliśmy także Nutellę. Wydaje nam się, że jest tutaj tłustsza i bardziej orzechowa niż w Europie – rozsmarowywała się łatwiej oraz wytrącił się z niej jakiś olej. Jednym słowem – nie traćcie głowy po wejściu do amerykańskiego supermarketu 😉
W przyszłym tygodniu znowu wyruszamy w drogę. Czy poradzimy sobie w nowym otoczeniu? Jak zniesiemy pierwszy dzień za kółkiem? Co słychać w amerykańskim radiu? Jak bardzo hałaśliwe są wiewiórki? O tym i o wielu innych sprawach opowiem już wkrótce 😉
Chinatown
Przydatne linki: