Spotkanie z Panem Waszyngtonem

Do tej pory swój czas w Stanach Zjednoczonych spędzaliśmy głownie w zabudowaniach. Z tego powodu, oraz z naszej miłości do natury, zdecydowaliśmy się przejść jakiś ciekawy szlak turystyczny. Na naszej drodze przez New Hampshire natrafiliśmy na łańcuch górski zwany Białymi Górami (White Mountains). Nie planowaliśmy wcześniej wizyty w Białych Górach, toteż nie mieliśmy rezerwacji na nocleg. Na szczęście w pobliskim lodge’u były wolne pokoje. Zarezerwowaliśmy jeden wraz ze wspólnym śniadaniem i kolacją.

Pogoda była niesprzyjająca, więc wybraliśmy się w pieszą wycieczkę po dwóch prostszych szlakach. Jeden z nich był bardzo ciekawy, gdyż prowadził w okolicy siedziby bobra oraz po kamieniach przez rwącą rzekę. Przejścia po tych ostatnich bardzo się bałam, ponieważ mokre kamienie bywają zwodnicze. Na szczęście mieliśmy dobre buty. Powróciwszy ze szlaku do jadłodajni dowiedzieliśmy się, że można spotkać się z łosiem podczas spaceru, ale największym zainteresowaniem cieszą się wycieczki autokarowe w poszukiwaniu łosia. W sumie mieliśmy okazję zobaczyć jednego, gdyż podczas kolacji pojawił się w pobliżu drogi, ale mieliśmy wtedy inne priorytety, nie tylko jedzenie.

Żółty amerykański autobus
Takie typowe widoki również w okolicach Waszyngtona 😉

Przekrój przez typowego Amerykanina

Na początku było nam trochę niezręcznie – kolacja była wspólna, więc przebywaliśmy w towarzystwie Amerykanów. Jako jedyni byliśmy zza granicy. Tam poznaliśmy osoby, które potwierdzały niektóre z naszych przekonań o Amerykanach, ale przede wszystkim były bardzo interesującymi ludźmi. Można było zaobserwować, że nie boją się technologii. Pewna para w wieku moich rodziców biegle obsługiwała tablety i smartphone’y, korzystała z narzędzi Google, aby pokazać nam zdjęcia ze swoich podróży. Opowiedzieli nam o tym, że Amerykanie podróżują głównie po swoim kraju i przez to nie mają paszportów. Skoro mają taki wielki i piękny kraj z masą ciekawych miejsc, to po co mają wyjeżdżać za granicę? Nie sposób się z nimi nie zgodzić. Sama estymuję, że aby zobaczyć w Stanach wszystko o czym marzę, potrzebowałabym chyba roku czasu.

Poznaliśmy inżyniera pracującego w Boeingu. Jego syn walczył w Afganistanie, a on sam był twardzielem, któremu wysokie góry, mróz czy niesprzyjająca pogoda nie były straszne. Miał na sobie profesjonalny sprzęt, wyglądał na wysportowanego. Potwierdził to, co zaobserwowaliśmy wcześniej: jeżeli Amerykanie coś robią, to lubią to już robić profesjonalnie, czasem nawet na 200%. Opowiedział nam o tym, gdzie był i co robił. Przy okazji okazało się, że wiele osób zna kogoś, kto walczył w jakiejś wojnie. Wszyscy darzyli żołnierzy dużym szacunkiem i wierzyli, że poświęcają się dla dobra kraju, że są bohaterami.

Asfaltówka na Mt Washington
Amerykanie lubią robić coś na 100% – jeżeli już się w coś wkręcą, to mocno. Ta droga jest drogą dla leniwych – ambitniejsi wchodzili tak jak my lub podjeżdżali rowerami.

Najciekawszą osobowością była pewna starsza pani. Jest ona kwintesencją prawdziwego humanisty, czyli osoby wszechstronnie wykształconej. W czasach, kiedy w Polsce mało kto znał słowo „komputer” ona projektowała elektronikę analogową oraz programowała pierwsze procesory. Później musiała się przebranżowić, więc zajęła się chemią. W końcu jednak odkryła, że pragnie pisać. W związku z tym zapisała się na studia z kreatywnego pisania. W swoim życiu ukończyła dwa doktoraty. Jest kobietą o wielkim sercu i szerokich horyzontach, udzielającą się w organizacjach non-profit. Umiejętnie posługiwała się ironią, ale obcy jej był sceptycyzm. Wraz z pozostałymi obecnymi przy stole, wierzyła na słowo temu, co podawały im na talerzu media. Nieznane im były typowe dla Europejczyków cynizm i sceptycyzm.

Kolacja była wspaniałą ucztą w doborowym towarzystwie. Po spokojnej nocy przyszliśmy na szybkie śniadanie, po czym udaliśmy się do położonego obok centrum turystycznego ze sklepikiem prowadzonego przez Appalachian Mountain Club. Tam mieliśmy szansę porozmawiać z członkinią tego klubu, która została przezeń oddelegowana jako wolontariusz do pełnienia funkcji informatora. Było widać, że jest dumna z tego, że otrzymała takie zadanie i wykonuje je najlepiej, jak tylko może, z pasją. Poinformowała nas o tym, że u celu naszej dzisiejszej podróży pogoda jest kiepska, a grunt pokryty jest lodem. Trudno było nam w to uwierzyć, ponieważ na zewnątrz świeciło słońce, a temperatura sięgała kilkunastu stopni Celsjusza. Nie na darmo Mt. Washington nosi tytuł najbardziej kapryśnego szczytu świata. A przynajmniej najkapryśniejszego szczytu Stanów Zjednoczonych.

Górskie widoki
Widoki w drodze na szczyt – uwodzicielskie 😉

Zdobywając szczyt

Wyruszyliśmy z centrum informacyjnego. Początkowo droga była w miarę płaska i prosta. Po drodze spotkaliśmy pewnego uprzejmego starszego pana, który zachwycił się naszym aparatem, ponieważ miał jego nowszy model. Porozmawialiśmy trochę o aparatach i poszliśmy w swoje strony.

Prawdziwa zabawa zaczęła się w momencie, kiedy wyszliśmy z obszarów porośniętych drzewami. Wokół doliny, w której staliśmy, rozciągały się skaliste wzniesienia. Gdzieniegdzie spływały stróżki wody łączące się w szemrzące wodospady i strumienie. Odradzono nam picia z nich wody ze względu na pasożyty, które mogą w niej przebywać.

Szlak wiódł w górę, po ostrych kamieniach. To był mój pierwszy raz, kiedy wspinałam się w górę po kamieniach, pod którymi płynęła woda. Ten lekko stłumiony, ostrzegawczy odgłos budził we mnie respekt. Wtedy zdałam sobie sprawę z tego, że w górach to natura rozdaje karty i choć będę dobrze do wyprawy przygotowana, to mogę tę rozgrywkę przegrać. Było to dla mnie coraz bardziej oczywiste w miarę wspinania się coraz wyżej. Podczas zdobywania Waszyngtona nie mieliśmy jeszcze doświadczenia ze szlakami w Stanach Zjednoczonych. Dopiero tutaj odkryliśmy, że bywają kiepsko oznaczone i łatwo jest się na nich zgubić, ale nie baliśmy się zbytnio, bo nasz cel był jasny i najprawdopodobniej znajdował się tuż przed nami. Najprawdopodobniej, ponieważ po przejściu przez morze kosodrzewiny czekały na nas kolejne strome, kamienne wejścia spowite we mgle.

Ostre wejście
Zdjęcie wypłaszcza stromiznę tego kamiennego podejścia, ale i tak budzi respekt.

Poziom trudności wejścia rósł proporcjonalnie do wysokości. Pani w informacji zapowiadała nam, że na szczycie warunki są niesprzyjające, ale takich się nie spodziewaliśmy. Ze spotkań z serdecznymi Amerykanami trafiliśmy w objęcia Waszyngtona, który był tego dnia oziębły, kapryśny i nieprzyjazny. Skały, kamienie, trawę i krzewy wraz ze wzrostem wysokości pokrywały coraz grubsze warstwy lodu lub interesujące formacje lodowe. Wiał coraz mroźniejszy i złowieszczy wiatr, a przez mgłę końca nie było widać. Wielokrotnie myśleliśmy, że po tym wejściu to będzie już, ale po jego zdobyciu okazywało się, iż przed nami kolejne wejście. I znowu, i znowu, i znowu…

Lód
I więcej lodu
I jeszcze trochę
Choć na dole pogoda nawet dopisywała, to im bliżej szczytu, tym sprzyjała nam mniej.

W końcu zobaczyliśmy barierkę, a za nią asfalt i centrum turystyczne. Głównie przez niesprzyjające warunki atmosferyczne, to teoretycznie proste wejście na zaledwie 1917 m.n.p.m. okazało się wyzwaniem. Wycieńczeni zrobiliśmy sobie zdjęcie na szczycie i pospiesznie udaliśmy się do centrum na gorącą zupę zostawiając lód, zimno, mroźny wiatr i wszystkie kaprysy pana Waszyngtona za jej drzwiami. Te pogodowe humorki spowodowane są tym, że Mt. Washington stoi na drodze kilku frontów atmosferycznych. Z tego powodu wejście dozwolone jest jedynie w miesiącach letnich. Brawura i nieostrożność skończyły się dla 150 osób tragicznie (dane zbierane od 1849).

Centrum turystyczne Mt Washington
Centrum turystyczne na Waszyngtonie całe w lodzie
Widoki na szczycie Waszyngtona

Zejście w dół

W drodze na szczyt doznałam kontuzji kolana, więc ucieszyłam się, że prowadzi tam nie tylko szlak, ale także asfaltowa droga. Tą drogą dojeżdżała zdecydowana większość gości centrum turystycznego – na szlaku spotkaliśmy niewielu śmiałków. Podobno jest to typowy sposób zwiedzania uprawiany przez Amerykanów – od punktu widokowego do punktu widokowego, samochodem. Tym razem uznaliśmy to za dar niebios, ponieważ mogliśmy złapać stopa. I udało nam się. Pomogło nam starsze małżeństwo z zachodu USA. To właśnie oni wytłumaczyli nam różnicę pomiędzy kosztami wynajmu samochodu przez Europejczyka w Stanach a przez Amerykanina. W Stanach ubezpieczona jest osoba, a owo ubezpieczenie będzie ważne w przypadku każdego samochodu, który będzie prowadzić. Z tego powodu Europejczyk w USA musi wykupić ubezpieczenie, które bywa bardzo drogie.

Następnym razem, przy okazji Stanów Zjednoczonych, opowiem Wam o innym wyjątkowym miejscu. Tym razem pogoda będzie o wiele bardziej ustabilizowana. Jednym z naszych celów był Wielki Kanion Wschodu i to o nim przeczytacie. Nasze rezerwacje na wariata, jeżdżenie w nocy, o związanych z tym przygodach i pięknu tego wartego odwiedzenia miejsca opowiem Wam następnym razem 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *