I stało się! Lecimy do Nowej Zelandii! Co prawda będziemy musieli przetrwać loty i długie tranzyty na lotniskach, ale co to dla nas? Taka okazja nie zdarza się co dzień. Już wiemy, że nasze planowane trzy miesiące na Antypodach będziemy musieli skrócić do zaledwie jednego, lecz wcale nas to nie zniechęca. Pełni animuszu wsiadamy do samolotu z Genewy do Frankfurtu. We Frankfurcie mamy trzy godziny na przesiadkę, więc załatwiamy sobie kartę pokładową na trasę Pekin – Auckland. Jest to spowodowane tym, że aby uzyskać 72-godzinną wizę tranzytową musimy udowodnić, że wylatujemy z Pekinu. Wszystko poszło szybko i gładko. Wsiedliśmy do samolotu z Frankfurtu do Pekinu, a po prawie 10 godzinach wysiedliśmy na lotnisku. Podążając za znakami odkryliśmy, że kartę pokładową można dostać także w Pekinie i nie mieliśmy się czym martwić. Stanęliśmy w najdłuższej kolejce, jaką w życiu widziałam i oczekiwaliśmy na naszą wizę.
– Dostanę pieczątkę? – zapytałam Jakuba tonem dziecka, które prosi o cukierka.
– Tutaj chyba nie, ale zobaczymy, może jednak – odpowiedział.
– Bardzo bym chciała dostać pieczątkę z Chin… – rozmarzyłam się.
Od kiedy dostałam swoją pierwszą pieczątkę w paszporcie, w Japonii, uwielbiam patrzeć, jak kolejne strony mojego dokumentu tożsamości pokrywają się stemplami. Są one dla mnie jak odznaczenia dla żołnierza, dowodami mojego zaprawienia w boju i przypomnieniem, że jeszcze długa droga przede mną. W połowie drogi do okienka wizowego, czyli po godzinie, odkryłam jeszcze jedną rzecz:
– Kochanie, zostawiłam Kindla w samolocie! – I tymi słowami rozpoczęła się moja przygoda na lotnisku w Pekinie.
Pomocny łańcuch Chińczyków
Spanikowałam. Pierwszy raz w życiu zostawiłam cokolwiek w samolocie. Pierwszą myślą było, aby wrócić szybko do samolotu i zapytać obsługę. Zanim jednak zaczęłam wcielać ten pomysł w życie, opamiętałam się – po godzinie samolot na pewno opuścił już swój Gate przylotu. Drugą myślą było znalezienie punktu informacyjnego i zapytanie obsługi lotniska. Aby przyspieszyć proces zaczepiłam jednego z panów, którzy obsługiwali kolejkę – jeżeli nie wszyscy pasażerowie przeszli przez punkt wizowy, a ich samolot odlatywał niedługo, wołali ich i przeprowadzali na początek kolejki. Pierwszy z mężczyzn chyba nie zrozumiał, o co mi chodzi. Wbrew pozorom różnica między akcentem polskim a akcentem chińskim w języku angielskim jest spora, więc może dojść do niezrozumienia.
– There – powiedział lakonicznie pan z obsługi.
Nie wiedziałam, gdzie „there” się znajduje, więc zapytałam drugiego. Ten już udzielił mi szczegółowych wskazówek, dzięki czemu dotarłam do pani w informacji.
– Musi pani udać się do terminalu 3C, przy wyjściu A znajduje się biuro rzeczy znalezionych. Teraz znajdujemy się w terminalu 3E.
Podziękowałam za informację i pobiegłam do męża. Mieliśmy 12 godzin na przesiadkę, powinnam zdążyć. Dostaliśmy wizę – pieczątki niestety pojawiały się tylko na naszym bilecie, a nie w paszporcie. Po przejściu kolejnej tego dnia kontroli, po niemal 3h od lądowania, wkroczyliśmy do terminalu 3E. Szybko namierzyliśmy punkt informacyjny, a tam, niespodzianka, biuro rzeczy znalezionych. Zapytaliśmy panią o naszego Kindla, podaliśmy numer lotu. Pani szybko znalazła wszystko w systemie i wykonała jeden telefon. Potwierdziła wcześniejszą informację – musimy udać się do terminalu 3C, wyjście A, główne biuro rzeczy znalezionych. Mąż wyznaczył mnie do wykonania tej misji, a sam został, aby pilnować naszych bagaży podręcznych. Bez balastu podążyłam za panią z obsługi, która prowadziła mnie korytarzami tylko dla personelu.
W pewnym momencie kazała mi poczekać. Podeszła do jednego z oficerów i zaczęła z nim rozmawiać. Ten podrapał się po brodzie, odpowiedział coś i kazał mi pójść za sobą. Zaprowadził mnie do innego oficera, który wykonał telefon i zaprowadził mnie… do okienka wizowego, ale z innej strony. Wręczył mi jakiś dokument do wypełnienia i kazał stać w kolejce. Cztery razy krótszej niż pierwsza, ale cztery razy wolniejszej. Nie wiedziałam, po co tam stoję, co wywołało u mnie skrajną irytację. Dopiero kiedy dotarłam do urzędnika wydającego wizy doznałam olśnienia – wraz z moją wymarzoną pieczątką w paszporcie otrzymałam możliwość wyjścia poza teren lotniska, czyli pozwolenie na dotarcie na terminal 3C lub nawet do samego miasta. Warunkiem był powrót na mój lot. Żyję już niemal 30 lat, a do dzisiaj dziwi mnie, jak pokrętnie potrafią spełniać się marzenia.
Tak kolorowo wyglądał mój bilet na końcu wycieczki po lotnisku w Pekinie. W paszporcie wbito mi pozwolenie na wyjście poza terminal, na którym powinnam teoretycznie przebywać.
Lotnisko jak miasto
Po treningu cierpliwości i przejściu procedury wizowej po raz drugi, dotarło do mnie, przed jak wielkim zadaniem stoję. Nazwa terminal 3C sugeruje, że oprócz niego są też dwa inne. Sam terminal 3 miał sektory przynajmniej od A do E. Sprawdziwszy w internecie dowiedziałam się, że terminal 3 międzynarodowego lotniska w Pekinie jest 6 największym budynkiem świata oraz drugim największym terminalem na świecie. Sama powierzchnia całego lotniska jest niemal dwa razy większa niż powierzchnia mojego rodzinnego miasta – Kostrzyna.
Wróciłam do pana, który nakazał mi stać w kolejce z podejściem „misja wykonana Szefie” i zadałam mu wszystkie pytania o sprawy, które wydały mi się ważne podczas mojego 1,5-godzinnego stania w kolejce: jak długo trwa podróż do terminalu 3C, czy będę musiała przechodzić jeszcze jakieś kontrole, czy przejazd jest za darmo? Wszak z moich 12 godzin na tranzyt użyłam już niemal 4, nie mogę sobie pozwolić na opóźnienia. Na szczęście do terminalu 3C jedzie się 15 minut darmowym pociągiem, a jedyną kontrolą będą standardowe kontrole bezpieczeństwa i odprawa celna.
Dojechałam i udałam się w kierunku wyjścia A. Tam czekała mnie niespodzianka, gdyż było ono oddzielone ode mnie szklanym murem. W informacji upewniłam się, że powinnam opuścić teren lotniska wyjściem B i przejść w lewo. Szybko znalazłam biuro rzeczy znalezionych, a tam naszą elektroniczną książkę, której nikt sobie nie przywłaszczył* – po udzieleniu odpowiedzi na temat książek, jakie miałam w Kindle i wypełnieniu jednego druku dostałam go w swoje ręce.
Z poczuciem szczęścia i spełnionego obowiązku, po 2,5 godziny wróciłam do męża, aby pochwalić się odznaką w paszporcie, której on jeszcze nie miał – trzema pieczątkami, które dostałam w dowód swojego męstwa, determinacji i zapominalstwa 😉
*Naszego pierwszego Kindla zostawiliśmy przypadkiem w autobusie do Krakowa i już nigdy go nie odzyskaliśmy…