Nowa Zelandia w makrofotografii

To jest moje małe fotograficzne wyjście z szafy. Historia jest długa. Do tej pory znacie mnie głównie z fotografii krajobrazu, z rzadka ludzi, które przez długi czas wykonywałam kompaktem Fujifilm X10. Nie powiem, byłam z niego bardzo zadowolona, ponieważ był lekki i oferował dość spory wachlarz możliwości. Jednakże wszyscy jesteśmy w pewien sposób artystami. W pewnym momencie na swojej drodze stwierdzamy, że chcemy więcej, że czas na krok do przodu. Chciałam dalej rozwijać swój warsztat, a niestety Fujifilm mi na to nie pozwalał – konsekwentnie uważał, że jest mądrzejszy ode mnie, nawet na pełnym manualu. Bardziej mnie to smuciło niż irytowało, ale postanowiłam używać go dalej dopóki nie uzbieram na nowy, bardziej profesjonalny aparat. Zbierać nie musiałam, ponieważ Jakub kupił mi moje pierwsze body na urodziny, Sony Alfa. Do tego jeden obiektyw i wiele innych, starych, które dotąd kurzyły się na półkach, w tym jeden od mojego taty. Był to stary portretowy obiektyw od sowieckiego aparatu marki Zenit. Dostałam też kilka pierścieni i mogłam zacząć… swoją wielką przygodę z makrofotografią!

Patyczak z Nowej Zelandii
Po raz pierwszy w życiu miałam okazję fotografować patyczaka w naturalnym środowisku. Okazało się, że jest to bardzo trudne zadanie, gdyż trudno jest znaleźć taki kąt i pozycję, aby owad wyglądał korzystnie. Po przejrzeniu niemal 30 ujęć zakochałam się w tym jednym, ponieważ wygląda on na nim, jakby występował na scenie, a zdjęcie robione było z tyłu. Brakuje jedynie wiwatującej publiczności na froncie 😉 Niestety, takie atrakcje znaleźć można jedynie na wyspie północnej.

Makro na Fujifilm wychodziło całkiem przyzwoicie, ale nawet ciekawe ujęcia musiałam kadrować, aby uzyskać pożądany efekt. Powodowało to straty na jakości, dlatego nie raz musiałam się nagimnastykować. Do tego plastyczność zdjęcia pozostawiała wiele do życzenia. Z Sony nie miałam już tych problemów, a co więcej – dzięki obiektywowi z pierścieniami mogłam nareszcie robić wystarczająco bliskie ujęcia, do tego z moim wymarzonym bokeh! Podejrzewam, że te zdjęcia dalekie są od perfekcji i potrzebuję jeszcze wielu prób, abym mogła konkurować z prawdziwymi fotografami. Mimo to, jestem szczęśliwa, że mogę o tym pomarzyć 😉

A dlaczego zapragnęłam fotografować owady i rośliny? Stało się tak całkiem przypadkowo. Próbując możliwości Fujifilm postanowiłam sprawdzić, jak sprawuje się w makrofotografii. Nie interesowała mnie specjalnie ta dziedzina fotografii, bardziej pragnęłam, z przyczyn oczywistych, fotografować krajobrazy. Gdy przyjrzałam się owadom na monitorze komputera nie mogłam uwierzyć, jak wiele nie jest w stanie dostrzec moje oko. To bogactwo szczegółów, te niesamowite kształty i kolory, te niespodziewane elementy ciała! To było coś, co mnie uwiodło. Pamiętam, jak za młodu powtarzano mi, że mam patrzeć przed siebie i chodzić prosto. Po ujrzeniu owada w obiektywie stwierdziłam, że chodzenie ze spuszczoną głową i patrzenie pod nogi nie jest wcale złym pomysłem 🙂

Zdjęcia wykonano aparatem Sony Alfa ILCE-6000 z obiektywem HELIOS 44M-4 58MM/2 mocowanym na przejściówce M42 oraz pierścieniach pośrednich.

Pasikonik
Pasikonik zlewający się z kamieniem

Koników polnych w Nowej Zelandii jest pełno. Niektóre są bardzo kolorowe, np. intensywnie pomarańczowe. Najlepiej wyszły mi te dwa. Pierwszego spotkaliśmy podczas wspinaczki w Parku Narodowym Arthur’s Pass. Drugi, szary, zaskoczył nas na szlaku w Parku Narodowym Mt Cook.
Nowozelandzkie pszczoły
Pszczółka
Nowa Zelandia obfituje w zapylacze. Pszczół jest pełno, trzmieli jeszcze więcej, w dodatku w niesamowitych rozmiarach! Nigdzie jeszcze nie widziałam tak dużych trzmieli, jak tam. Drapieżnych os także nie brakuje. Nie spotkałam na szczęście szerszeni. Jeżeli jesteście uczuleni na jad tych owadów, koniecznie zabezpieczcie się przed wyjściem na szlak.
Motyl od frontu
Motyle Nowej Zelandii
Zaskoczyło mnie to, że w Nowej Zelandii jest tak mało motyli, a jeżeli już są, to zazwyczaj małe. Spotkałam kilka sztuk monarchy wędrownego i na tym skończyły się motyle słusznych rozmiarów. Reszta wielkością przypominała nasze modraszki. Możliwe, że nie był to jeszcze sezon na motyle, a szkoda 🙂
Cykady
Na koniec cykada. Na obu wyspach było ich wiele, ale nie hałasowały aż tak, jak w Japonii. Ich melodia była inna, czego się nie spodziewałam. Tak samo jak pasikoniki, cykady także występowały w różnych kolorach. Czarne były z nich wszystkich najaktywniejsze. Nie traciły czasu i nawet lecąc w nowe miejsce cykały donośnie. Trochę jak na prawdziwym bazarze, gdzie każda sekunda reklamy ma znaczenie w walce o klienta. To zdjęcie jest moim ulubionym z dwóch powodów: kiedy je wykonywałam, wiał wiatr, lecz udało mi się uchwycić cykadę oraz dlatego, że czarne cykady rezydujące w trawie są bardzo płochliwe i trudno mi było ją podejść. Z finalnego ujęcia byłam więcej niż zadowolona.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *