To było moje pierwsze wrażenie po przylocie do Nowej Zelandii – przereklamowana. Poczułam się rozczarowana i naganiana, „jedynie 50 osób dziennie”, „zabookuj chatki na szlaku nawet z rocznym wyprzedzeniem”, „Wielkie Szlaki Nowej Zelandii – musisz to zobaczyć, najpiękniejsze miejsca na świecie”, „Wycieczki po winnicach – nie możesz przegapić”, a do tego bungee jumping i odrzutowe łodzie, na pokładzie których przeżyjesz niesamowity i niezapomniany seans darcia się z podniecenia. No i ceny – chatka na szlaku za 54 dolary za noc od osoby plus koszty przejazdu (200 na głowę) i jedzenie. Przeprawy promem przez morze o wartości lotu w kosmos. Wszyscy liczą, że skoro już tu przyjechałeś, to z przyjemnością wykorzystasz wszystkie limity na swoich kartach kredytowych. Naganianie jest wysublimowane: to nie stereotypowy Arab, który krzyczy za kimś na ulicy. To spot „New Zealand – 100% Pure”. Tutaj nawet buty są „100% Pure New Zealand Organic Wool”.
Muszę przyznać, że nie umiem podróżować tanio, bo zazwyczaj nie mam na to czasu, ale wiele z kosztów w Nowej Zelandii było dla mnie nie do zaakceptowania. Między innymi z tego powodu zaserwowałam sobie gorzką pigułkę rozczarowania. Wizyta w Nowej Zelandii była moim marzeniem od kiedy zobaczyłam wyżej wymieniony spot reklamowy. Niestety, od tego czasu moje standardy piękna natury uległy zmianie – 100% Pure była Laponia, z wolnością jaką oferuje, z reniferem i lemingiem na szlaku. Nowa Zelandia zrobiła na turystyce świetny biznes i nie mam jej tego za złe. Ma to wiele plusów, np. to, że niepełnosprawny w wynajętym helikopterze także może zobaczyć piękno Fiordlandu. Za złe mam jej to, że tym samym powbijała sobie noże w plecy i straciła na autentyczności. Mam jednak w zwyczaju przerabiać gorzkie pigułki, które serwuje mi los lub które sprawiam sobie sama, na różowe pigułki szczęścia. Postanowiłam poszukać na Antypodach mniej uczęszczanych miejsc na turystycznej mapie. Takich, o których wiedzą raczej miejscowi, a których nie zobaczy się na tych wszystkich zorganizowanych wycieczkach. Przyrzekliśmy sobie, że nie damy się zagonić i ogolić jako te owce. O naszych sukcesach i porażkach pod tym względem opowiem Wam w serii wpisów o Nowej Zelandii.
Zachody słońca w każdym zakątku świata są równie piękne…
Słodki, jak Kiwus
Kiwusi – tak siebie sami nazywają Nowozelandczycy. Obserwowałam ich podczas całego wyjazdu, rozmawiałam z tubylcami i nie potrafię otrząsnąć się z zachwytu. Są ludźmi autentycznymi, mającymi do siebie dystans, niesamowicie pomocnymi i wcale tu nie przesadzam. Sama cały czas jestem w szoku – toż to niemal raj na Ziemi, Utopia wręcz! Nie zrozumcie mnie źle: to nie jest tak, że wszyscy się do nas uśmiechali lub każdy, kto spotkał nas na swojej drodze oferował sam z siebie pomoc, wszystko ociekało lukrem, a po nieboskłonie galopowały pierdzące tęczą jednorożce ujeżdżane przez hobbity. Wielu nam pomoc oferowało, a każdy, kogo o nią poprosiliśmy nie odmówił. Bywało, że osoby, które spotkaliśmy w autobusach i z którymi wymieniliśmy tylko spojrzenia i uśmiechy, machały nam przy odjeździe. Wszyscy dziękują kierowcy za jego pracę, a on bardzo chętnie udziela informacji o swojej trasie. Ba, nawet pomoże wysiąść lub zaproponuje bardziej dogodny przystanek. Small talk jest autentyczny – kiedy ktoś pyta „how are you?” to chce usłyszeć odpowiedź i sam też jej udzieli. Nikomu nie spieszy się na tyle, aby nie dopełnić tego rytuału. Na ulicy miasta tak dużego jak Auckland wiele osób wita się i składa sobie noworoczne życzenia, jakby każdy znał wszystkich dookoła. Trudno o znany z Europy pośpiech.
Pięknym jest również to, że kraj ten jest kulturowo różnorodny. Oczywiście ludzie mają tendencje do grupowania się, więc tworzą swoje własne dzielnice w miastach, np. azjatycką lub gangi jak europejsko-maoryski gang motocyklowy Highway 61 MC. Nie odczuwa się tu jednak wrogości i niechęci. Maorysi, bardzo serdeczni ludzie, nie dąsają się na białych, że oni przecież są potomkami Brytyjczyków, którzy najpierw zniszczyli ich kulturę, a później zostawili z dwoma kranami, przez co nie mogą mieszać wody w łazience, czy niezdrową kuchnią, która dobija ich zdrowotnie. Ludzie wydają się być pogodzeni, pogodni i szczęśliwi. Przynajmniej oficjalnie.
Dobry marketing nie wymaga śmiertelnej powagi! 😉
Wielokulturowość Nowej Zelandii ma też inną, wspaniałą dla mnie konsekwencję – mnogość akcentów. Trzeba być bardzo skoncentrowanym, aby zrozumieć co kto do nas mówi. Nawet Kiwusi nie zawsze mówią w znanym mi angielskim. Nie byłam w stanie złapać każdej różnicy między nowozelandzkim a dwoma popularnymi standardami angielskiego, ani tym bardziej cech unikatowych dla nowozelandzkiego angielskiego. Brzmi on dla mnie, jakby był mieszanką amerykańskiego z brytyjskim, ale bardziej brytyjsko. I do tego często „e” wymawiane jest jak „ee”. Stąd nie rozumiałam, co mają na myśli mówiąc: „teent” (namiot), „seecond” (drugi), „seeveral” (parę), teens (spięty), cheeckin (check in), leegend (legenda). Rozmowa z Kiwusami to sama przyjemność dla ucha 🙂 W czasie moich studiów usłyszałam informację, że Kanada, Australia i Nowa Zelandia chciałyby, aby ich odmiany angielskiego uznane zostały za odrębne standardy. Niestety dla nich, nowozelandzki nadal jest dialektem, a australijski i kanadyjski są „odmianami”.
Wyluzowana instrukcja bezpieczeństwa w Air New Zealand
Kiwusi nie biorą wszystkiego śmiertelnie poważnie, nie przepraszają na każdym kroku. Nie przepracowują się tak jak Europejczycy. Czasami godziny pracy naszych gospodarzy nie sumowały nam się do 8. Czasami nie mogliśmy znaleźć map na stojaku, choć ekspedientki miały czas na wesołe plotkowanie. Czy spinaliśmy się z tego powodu? Zdecydowanie nie. Nowa Zelandia to nie miejsce na spinę 😉
Do tego są dumnymi mieszkańcami swojego kraju. Bardzo podoba mi się to, że przymierzają się do wyboru swojej flagi, bez Union Jacka. Finalne głosowanie już w tym miesiącu. Może być za to podobizna rośliny, która jest całkowicie tutejsza – ponga, czyli srebrna paproć. Jej kolory przypominają, mi przynajmniej, te używane przez Maorysów. Akcenty maoryskie przewijają się również w sztuce i architekturze. Nawet reprezentacja Nowej Zelandii w rugby wykonuje tradycyjny maoryski taniec haka przed każdym swoim meczem. Jest to spektakl, który sama bardzo chcę zobaczyć. Niestety, nie mogłam obejrzeć go w ich rodzimym kraju, gdyż mecze rugby zaczynają się jesienią, a ja zwiedzałam Nową Zelandię latem. Toteż posiłkuję się filmikami na Youtube 😉
Nasz podręczny kawałek Finlandii (Buka i Hatifnaty) towarzyszył nam nawet po drugiej stronie globu 🙂
Zagrożenia biologiczne
O tym uczymy się już na lotnisku. Nowa Zelandia zapłaciła wielokrotnie w swojej historii wysoką cenę za urozmaicanie środowiska naturalnego gatunkami spoza Antypodów. Przykładem są osy, które czują się w tutejszym klimacie lepiej niż w domu, więc rozmnażają się na potęgę. Jest to problem w niektórych miejscach, gdyż biomasa os potrafi przekraczać biomasę wszystkich innych zwierząt danego terenu. Oposy, sprowadzone z Australii, rozpanoszyły się do tego stopnia, że przypada ich 6 na jednego mieszkańca Nowej Zelandii. Do ich odławiania motywuje się wysokimi cenami za futro, z którego później produkowane są rękawiczki czy nawet narzuty na łózka. Koty domowe są zarówno problemem jak i rozwiązaniem. Zabijają szczury, które wyjadają jaja pingwinom, ale same zabijają np. gołębie grzywacze. Na szczęście są kastrowane, więc nawet zdziczałe nie mają szans rozmnażania się na potęgę. Wędkarze, którzy nie odkażali swojego sprzętu po zagranicznych wojażach, sprowadzili do nowozelandzkich wód kilka obcych organizmów, m.in. didymosphenia geminata, które obficie porasta dna niektórych rzek. Stąd wynika nowozelandzka ostrożność i konieczność przejścia kontroli biologicznej na lotnisku.
Zanim wkroczyliśmy na teren Nowej Zelandii, my także musieliśmy przejść ten proces. Ustawiwszy się w odpowiedniej kolejce, zostaliśmy wezwani przez urzędnika słowami: „Hello folks, come’re!”. Wcześniej wypełniliśmy odpowiedni kwestionariusz, w którym odpowiedzieliśmy na pytania odnośnie sprzętu sportowego, obuwia i jedzenia. Jako, że mieliśmy namiot i buty trekkingowe, wysłano nas na kontrolę. Tam obejrzano nasze obuwie, a namiot wysłano do specjalnego pomieszczenia, w którym wyciągnięto go z pokrowca i obejrzano. Czekał na nas do odbioru przy wyjściu z lotniska, w specjalnym oknie z napisem „biohazard”. Otworzono drzwiczki, wychylił się z nich pan z naszym namiotem. „Clean enough” – odpowiedział z uśmiechem i przekazał sprzęt na nasze ręce. Tym samym opuściliśmy teren lotniska i udaliśmy się do Auckland – naszego pierwszego przystanku na jednej z wysp Nowej Zelandii.