Wyspa południowa Nowej Zelandii pełna jest wspaniałych tras. Za niektóre trzeba słono zapłacić, wiele jest darmowych, gro wymaga przynajmniej przeciętnych umiejętności i doświadczenia w trekkingu górskim. Pragnęliśmy pokonać bardzo wiele z nich, ale że nasz czas w Nowej Zelandii nagle skurczył się o 66%, musieliśmy zadowolić się zaledwie kilkoma szlakami. Każdy dostarczył przyjemnych wrażeń, ale znalazły się i takie, które nas nieco rozczarowały. Zapraszam Was serdecznie do wyruszenia z nami w podróż po tych ambitniejszych szlakach wyspy rządzonej przez ptaki.
Mavora Lakes są idealne na wypady rodzinne i relaks w siodle
Z pozoru wydają się nieciekawe, ale po bliższym poznaniu bardzo zyskują. Wokół wyznaczono wiele dość prostych, ale bardzo długich tras przez lasy, łąki, tereny nieco podmokłe. Nad jeziorami przebiegają raz na jakiś czas wiszące mosty, których przejście może być nie lada atrakcją dla dzieci. Tak samo, jak podglądanie ptactwa wodnego, którego jest tu dostatek. Mimo to, moim zdaniem, jest to miejsce najlepsze dla koniarzy. Padok dla koni umieszczony tuż przy miejscach namiotowych i parkingach dla kamperów potwierdza, że miejscowi także lubią tu trochę pogalopować. Mi bardzo podobał się panujący tu spokój. Ogromne przestrzenie wręcz zachęcały do sprawdzenia swoich odległych kątów. Świetne miejsce dla relaksu i rozciągnięcia obolałych mięśni na spacerach.
Silver Peaks – nowozelandzkie Bieszczady, do których nie docierają turyści
Trasa przebiegająca przez Silver Peaks była dla nas raczej łatwa, a przede wszystkim piękna. Trafiliśmy na dni z kapryśną pogodą, ale nie były one w stanie przyćmić niesamowitego uroku tego miejsca. W niższych partiach otaczały nas krzewy kwitnące na biało. W wyższych towarzyszyły trawy sięgające do pasa, których szumowi towarzyszył świergot ptaków. Trafialiśmy na łąki i strumienie w dolinach oraz przystosowane do nocowania jaskinie ponad dolinami. Najciekawszą z nich jest ABC Cave, którą swego czasu zamieszkiwały dwie osoby: pewien pustelnik szukający odosobnienia i Lionel Terry, będący zbiegiem ze szpitala psychiatrycznego, w którym odsiadywał dożywocie za morderstwo.
Nasz sielankowy spacer został przerwany zaledwie raz, przy Devil’s Staircase. W tym oto miejscu musieliśmy bardzo uważać, gdyż deszcz zmienił je w diabelnie trudne zejście po stromym, błotnistym zboczu. Gdyby nie wyrastające tu i ówdzie kępy traw, musielibyśmy je chyba pokonać zjeżdżając na plecakach 😉 Innym ciekawym elementem całego szlaku były pozostałości po dawnych kopalniach znajdujące się w lesie tuż przy samym końcu szlaku. Sam las był niesamowicie mroczny, a szyszki spadające z otaczających nas sosen ogromne, bo wielkości mojej dłoni. Trasa zabrała nam dwa dni. W tym czasie spotkaliśmy zaledwie jedną grupę 6-osobową oraz jednego samotnika, który nie zapuszczał się dalej niż do znaku „Uwaga! Szlak tylko dla doświadczonych traperów”. Moim zdaniem – warto się tutaj zapuścić 😉
Castle Rock – mekka dla boulderowców
Jest to urocze miejsce z masą mniejszych i większych kamieni o różnych stopniach trudności. Oprócz turystów przemierzają ją także wspinacze z „tapczanami” na plecach. Na jednej z prywatnych farm w tej okolicy kręcono jedną ze scen z Władcy Pierścieni.
Rozczarowanie przy lodowcach Fox i Franz Josef
Te lodowce są bardzo rozreklamowane, ale niekoniecznie najciekawsze. Tuż obok tras zapobiegliwi kiwusi poustawiali wiele znaków dla turystów informujących o potencjalnych konsekwencjach nieodpowiedzialnego zachowania. Szlaki ograniczają taśmy i barierki. Okazuje się, że nie jest to ochrona na wyrost i kiedyś przybysze mogli sobie pozwolić na więcej. Jednakowoż po kilku tragicznych wypadkach postanowiono nieco zmienić zasady. Zakazane jest podchodzenie pod lodowiec oraz użycie dronów. Ostatnie jest zrozumiałe, choć nieco smutne biorąc pod uwagę fakt, że najlepsze widoki na te stopniałe już lodowce są właśnie z góry. Bez wykupienia wycieczki lub lotu helikopterem nie pozostawało nic innego, jak nacieszyć oko filmem nakręconym z drona. Dojście do obu atrakcji jest łatwe i przyjemne.
Najładniejszym ze wszystkich widzianych przez nas lodowców był Rob Roy. Jak to zwykle z nami bywa, podczas naszego spotkania z tym lodowcem pogoda nie dopisała – padał deszcz, a chmury całkiem szczelnie zakrywały jego oblicze. Mimo to widoki były całkiem przyjemne dla oka 🙂
Zarówno droga pod lodowiec, jak i sam lodowiec widziany z daleka, były bardzo plastyczne – zrobiłam w okolicy wiele dobrych zdjęć.
Pociągający trekking w Aoraki
Okolice Mt Cook kuszą swoim pięknem. Pogoda podczas naszego pobytu niespecjalnie nam sprzyjała. Zwłaszcza pierwszego dnia, który niemal w całości przesiedzieliśmy w namiocie. Mimo to było zdecydowanie warto. Tuż przy polu namiotowym rozciągały się krótkie trasy z naprawdę przyjemnymi widokami, zwłaszcza w Hooker Valley. Nocą z pobliskich lodowców schodziły lawiny, a ich grzmoty potrafiły nas zbudzić. Raz nawet byliśmy świadkami pękania i schodzenia lodu z lodowca. Jego resztki pływały w jeziorze. Myślałam, że będzie to najfajniejszy widok, jakiego doświadczę w tym miejscu, ale myliłam się. Największa niespodzianka czekała nas przy Tasman Glacier.
Pomimo zasnucia chmurami, widok na Hooker Valley jest piękny.
W dniu, w którym zrobiłam to zdjęcie, byłam bardzo zmęczona. Jedynie wizja zrobienia dobrego zdjęcia zmotywowała mnie do ruszenia do punktu widokowego. To był nasz jedyny dzień z wystarczająco dobrą pogodą 😉
Czekała na nas nie lada gratka fotograficzna, którą nie do końca potrafiłam wykorzystać w pełni. Dowiedzieliśmy się od napotkanych miejscowych, że oto jesteśmy świadkami wydarzenia, które ostatnio miało miejsce 4 lata temu – ukruszenia się wielkich kawałków lodowca i ich powolnego topnienia w objęciach wód jeziora Tasman. Tego dnia obeszliśmy jeszcze okolicę i zobaczyliśmy małe, polodowcowe jeziora. Największą wyprawę w tym rejonie zaplanowaliśmy na dzień następny. Wtedy wybraliśmy się na trasę w kierunku Ball Hut. Trasa oznaczona jest jako trudna, więc turyści się tam nie zapuszczają. Moim zdaniem, zaledwie kilka jej kawałków faktycznie może przysporzyć problemów, ale doświadczeni przejdą ją bez mrugnięcia okiem. Widoki są przednie, choć żałuję, że nie widać dokładnie czystej części lodowca spod chatki. Spacer dalej (przez Ball Pass) jest bez przewodnika dość ryzykowny, ale możliwy: trasa jest nieoznaczona, potrzebne będą raki, dokładna mapa i dużo doświadczenia. Pierwszy etap (do Ball Hut) i z powrotem jest dobrą trasą na jeden dzień.
Dryfujące kawałki lodowca.
Jeden z trudniejszych odcinków szlaku prowadzącego do Ball Hut, z widokiem na czystą część lodowca Tasman.
Przyjemny spacer kawałkiem Routeburn Track
Poświęcając zaledwie jeden dzień na spacer pierwszym odcinkiem Routeburn Track (do Key Summit) można nasycić się pięknymi widokami. Wejście i zejście były raczej łatwe, prowadziła doń utwardzona i dobrze utrzymana dróżka. Serdecznie polecam, ponieważ jest pięknie, ale moim faworytem na liście jednodniowych wycieczek jest inne miejsce, również we Fiordlandzie.
Najlepsza jednodniowa wspinaczka Nowej Zelandii – Gertrude Saddle
Tutaj przyda się nieco doświadczenia, ale przede wszystkim dobre buty. Widoki są cudowne, jedne z najlepszych, jakie mogliśmy oglądać w Nowej Zelandii. Po wejściu na przełęcz wokół rozciągają się piękne widoki na pobliskie ośnieżone góry oraz na dolinę i fiordy będące częścią Milford Sound. W czasie dobrej pogody można z przełęczy dostrzec ocean! Odważni startują stąd na paralotniach. Zdjęcia mówią same za siebie 😉
Niesamowite wyzwanie i równie niesamowite widoki na szlaku Avalanche Peak – Crow River
Doprawdy, jest to najtrudniejsza trasa, jaką pokonaliśmy w Nowej Zelandii. Zajmuje zaledwie dwa dni, ale ze względu na swoją złożoność jej poziom trudności był bardzo wysoki. Polecam ją tylko doświadczonym turystom górskim. Znajdziecie ją w Arthur’s Pass: jednym z niewielu miejsc, w którym nadal żyją dzikie ptaki kiwi. Widzieliśmy jednego. Niestety, był nieżywy, leżał potrącony przy drodze. Wiele za to usłyszeliśmy, ponieważ w nocy nie dawały nam spać 😉
Trasa zaczyna się przy punkcie informacyjnym, a zaraz po tym, jak schodzi się z asfaltu, zaczyna się wspinaczka. Ścieżka biegnie chwilami dość stromo, w niektórych miejscach trzeba się wspinać używając do tego wystających kamieni i korzeni. Na początku przed słońcem chronią drzewa i wysokie krzewy, ale im wyżej, tym szlak jest coraz bardziej odsłonięty. Blisko Avalanche Peak, gdzie dochodzi zdecydowana większość turystów i zawraca, część trasy obejmuje wspinaczkę po kamieniach i przechodzenie odsłoniętą, wąską ścieżką obsypaną łupkami, żwirem i piaskiem. Mąż twierdzi, że ekspozycja przypomina tę z Orlej Perci. Ja jeszcze tam nie byłam, choć bardzo bym chciała, toteż nie jestem w stanie zaprzeczyć.
Od Avalanche Peak szlak był kiepsko oznaczony, ale wystarczająco, aby zorientować się czy zmierzamy w dobrym kierunku. Najtrudniejszym punktem dnia pierwszego było schodzenie (w sumie zjeżdżanie) ze stromego siodła po kamiennym rumowisku. Zajęło nam 1,5h i pozostawiło z cudownymi zakwasami. Dzień drugi minął raczej sielankowo, gdyż ograniczył się do kilku przepraw przez rzekę oraz paru przejść po głazach. Droga była raczej płaska, ponieważ wiodła przez dolinę.
Woda była lodowata, ale nurt znośny. Na szczęście pogoda sprawiła, że szybko wyschliśmy 😉
Nowa Zelandia uwiodła nas swoją naturą, pejzażami, dostępnością i mnogością tras, na których możemy rozprostować swoje nogi i wytężyć muskuły. Było nam trochę smutno pożegnać się z nią tak wcześnie, ale w domu już czekały na nas przygody innego rodzaju. Z wielką przyjemnością wrócilibyśmy do kraju Kiwusów, jeśli tylko ktoś by nam ten wyjazd zasponsorował 😉 Dlaczego? O tym w kolejnym i zarazem ostatnim wpisie na temat Nowej Zelandii, w którym przybliżę Wam koszty podróżowania po tym pięknym kraju.
Jedna z pomniejszych atrakcji na drodze do Milford Sound. Pełno tu turystów z wycieczek zorganizowanych, ale warto pójść z nimi w sznureczku. Wyrzeźbione przez wodę skały The Chasm są bardzo urokliwe.