Zimowy kurs turystyki wysokogórskiej z Kilimanjaro

Mimo, że bardzo się staramy, nie jesteśmy w stanie nauczyć się wszystkiego całkowicie samodzielnie. Teorię można znać bardzo dobrze, ale bez solidnego przygotowania praktycznego nasza wiedza może się zdać na nic. Z tych powodów, jak również nieco z ciekawości, zapisaliśmy się na zimowy kurs turystyki wysokogórskiej w szkole Kilimanjaro wraz z grupą znajomych. Mieliśmy wszyscy pewne oczekiwania co do poziomu kursu, ale nie wiedzieliśmy na pewno, czego można się spodziewać. Czy było warto i czy polecilibyśmy Wam wzięcie udziału w takim szkoleniu? Dzisiaj śmiało odpowiadamy: tak. Koniecznie przeczytajcie, dlaczego.

Jak to się w ogóle zaczęło?

Szkołę Kilimanjaro polecił nam kolega, który już jedno szkolenie w niej robił. Był bardzo zadowolony zarówno z intensywności lekcji, jak i z poziomu fachowości wykładowców. Przede wszystkim dlatego nie szukaliśmy innych ofert i od razu uderzyliśmy do Kilimanjaro – rekomendacje od zaufanych znajomych cenimy najbardziej.

Komunikacja z Waldkiem Niemcem, właścicielem Kilimanjaro i zarazem jednym z wykładowców, przebiegała mailowo i bez zarzutów. Termin zarezerwowaliśmy na kwiecień, gdyż dni są wtedy dłuższe, a w Tatrach nadal leży dużo śniegu. Bazą wypadową kursu było niegdyś-schronisko Murowaniec.

Kryształy lodu
Tak zimno było na Przełęczy Liliowe

Przyjechaliśmy do Kuźnic w pierwszy dzień szkolenia. Z naszymi plecakami weszliśmy na szlak prowadzący do Murowańca – kolejka, ze względu na panujące na górze warunki pogodowe, była nieczynna. Na grani Skupniów Upłaz nieźle nas wywiało, śniegu było nawet sporo. Przeliczyliśmy się nieco z czasem, w którym zrobimy trasę, przez co na miejsce dotarliśmy z niewielkim opóźnieniem. Na szczęście chwilę na nas poczekano, dzięki czemu mogliśmy wysłuchać wszystkich kwestii organizacyjnych. Wam radzę przyjechać dzień wcześniej – unikniecie wtedy takiej wtopy. Pod koniec spotkania organizacyjnego Waldek wypowiedział słowa, które każdemu z nas dźwięczały w głowie każdego dnia szkolenia:

Pamiętajcie Kochani, nie jesteście na wakacjach, dostaniecie niezły wpierdol.

Pierwsze koty za płoty

Zaraz po sprawach organizacyjnych zabraliśmy się do rozdzielania sprzętu. Szkoła udziela swoim kursantom uprzęży, raków, kasków, taśm, pętełek, ekspresów i czekanów oraz innych niezbędnych akcesoriów (lin, sond, detektorów lawinowych). Ponieważ warunki atmosferyczne były niesprzyjające, zaczęliśmy od teorii i podstawowych umiejętności wiązania węzłów. Waldek wyruszył w teren z kursantami z zimowej turystyki wysokogórskiej II stopnia, a pozostali instruktorzy: Jacek, Łukasz i Sławek, spokojnie tłumaczyli reszcie, jak zrobić motyla, Prusika, kluczkę, ósemkę czy wyblinkę.

Tego dnia nie mieliśmy czasu na obiad. Gdy tylko opanowaliśmy sztukę wiązania węzłów, udaliśmy się na zewnątrz, aby w grupach poćwiczyć szukanie nadajników zasypanych śniegiem i hamowanie czekanem na śniegu. Przyznam szczerze, że hamowanie było dla mnie trudnym doświadczeniem, gdyż bałam się zjeżdżać po śniegu twarzą w dół. Moja głowa produkowała różne negatywne scenariusze, więc trudno było mi przemóc się do zjazdu. Jednakże pod wpływem namów Jacka i dopingu pozostałych kursantów zdobyłam się na odwagę. Był to pierwszy raz podczas kursu zimowej turystyki wysokogórskiej, kiedy zmuszona byłam pokonać strach. Nie był też ostatni. Nie miałam sytuacji, w której moje życie lub zdrowie byłoby faktycznie zagrożone, lecz wybierając się na kurs miejcie na uwadze, że nie zawsze będzie łatwo.

Tatry zimą
Czarny Staw Gąsienicowy w Tatrach zimą

Po powrocie do Murowańca mieliśmy planową przerwę, która wystarczyła nam na przebranie się w suche ubrania i szybkie zjedzenie obiadu. Wieczorem czekała nas seria wykładów teoretycznych, które miały uświadomić nas, jak bardzo góry zimą potrafią być niebezpieczne. Instruktorzy w szkole mają wiele górskiego doświadczenia, którym dzielili się podczas wieczornych wykładów. Do tego posługiwali się prezentacjami i filmikami. Było tego wszystkiego całkiem sporo. Na szczęście po kursie wszystkie materiały zostały nam udostępnione. O 21 byliśmy już wolni i mogliśmy pójść spać. Następnego dnia rano czekała nas pobudka ok. godziny 7.00 – o 8.00 zbieraliśmy się przed schroniskiem i ruszaliśmy w teren.

Dzień drugi był ciężki – dosłownie i w przenośni

Tego dnia pogoda nie była najgorsza, choć nie należała też do zachęcających. Trzy grupy z czterech wyruszyły w teren, a my zostaliśmy na sali wykładowej, aby „na sucho” poćwiczyć ratowanie towarzyszy ze szczeliny lodowcowej. Przy tworzeniu stanowiska wykorzystaliśmy wszystkie węzły, których nauczyliśmy się poprzedniego dnia. Ratowaliśmy kompana na dwa sposoby, z czego jednym był szwajcarski Flashenzug. Jest to metoda polecana w przypadku, gdy ani poszkodowany, ani ratujący nie dysponują dużą ilością siły. Po paru powtórzeniach poszliśmy na „oślą łączkę”.

Naszą pięcioosobową grupę rozdzielono na dwie: jedną trzyosobową, jedną dwu. Trenowaliśmy w pobliżu niewielkiej półki skalnej, z której było relatywnie blisko do płaskiej ziemi. Na znak instruktora jedna osoba miała wpaść do improwizowanej szczeliny, a pozostali mieli hamować czekanem i rakami. W jednej z sytuacji byłam na środku liny asekuracyjnej, pomiędzy moim mężem, a drugim, wysokim mężczyzną ważącym na oko przynajmniej 90kg. W tym wypadku hamowaliśmy jego upadek oboje, ale to na mnie spoczywała odpowiedzialność ustabilizowania liny w taki sposób, aby nie zjeżdżał niżej. Z powodu naszej różnicy w wadze (ok. 45kg) utrzymanie naszego kompana było dla mnie bolesne – uprząż mocno uciskała mnie w pasie, a ciężar ciągnął w dół. Musiałam wytrzymać do czasu stworzenia przez mojego męża stabilnego stanowiska z plecaka i czekanu, ponieważ dopiero wtedy mogłam uwolnić się z lin. Gdy akcja ratunkowa powiodła się, zmieniono nieco naszą konfigurację. Tym razem do szczeliny wpadał mój mąż. Po zbudowaniu stanowiska miałam okazję sprawdzić, czy jestem w stanie wyciągnąć go ze szczeliny o własnych siłach. W takich sytuacjach dociera do człowieka bolesna prawda – jeżeli przytrafiłoby nam się coś takiego i bylibyśmy tylko we dwoje, to nie jestem w stanie go uratować. Było to dla mnie bardzo smutne doświadczenie, po którym doszłam do wniosku, że nigdy nie wybiorę się w góry podczas zimy.

Warunki na przełęczy
Widoczność i warunki podczas trenowania asekuracji lotnej na Przełęczy Liliowe

Zmęczeni i mokrzy wróciliśmy do schroniska na szybki, ciepły obiad i wykłady. Pokazano nam materiały na temat lawin, w tym jeden film osoby, która została przez lawinę porwana i, na szczęście, ocalona przez przyjaciół, z którymi wędrowała. Nie muszę chyba dodawać, że był to dla mnie film straszny, który tylko utwierdził mnie we wcześniej wyciągniętych wnioskach – żadnych gór zimą.

Spacer po grani w niesprzyjających warunkach atmosferycznych

Trzeci dzień przywitał nas bardzo paskudną pogodą – śniegiem i wiatrem. Tego dnia mieliśmy zaplanowaną asekurację lotną na przełęczy Liliowe wiodącej z Kasprowego na Beskid. Widoczność była tragiczna, wiatr silny i bardzo mroźny. Z powodu III stopnia zagrożenia lawinowego nie mogliśmy pokonać całej trasy. Kolejka nie kursowała, więc na górę wchodziliśmy o własnych siłach. Nie byłoby w tym nic tragicznego gdyby nie to, że im wyżej weszliśmy, tym większa część powierzchni stoku pokryta była lodem. Po trudnym wejściu zatrzymaliśmy się, aby założyć raki, przygotować strój do drogi i obwiązać się liną do asekuracji.

W drodze na Liliowe i z powrotem instruktorzy pokazywali nam jak wykorzystać ukształtowanie terenu do asekuracji. Nie było to trudne zadanie samo w sobie, lecz nie należało też do najłatwiejszych. W zawiei śnieżnej, w której maszerowaliśmy, komunikacja była nieco utrudniona. Linę należy wszak poprawiać ręcznie i przerzucać, a jest to utrudnione, gdy osoba przed nami idzie wartko przed siebie i nie zauważa, że akurat doszliśmy do takowego miejsca. Wiatr skutecznie zagłusza krzyki, lina jest długa, więc sygnały dawane liną (np. szarpnięcia) nie zawsze odnoszą skutek. Także osoby, które podążają za nami muszą być cały czas skoncentrowane, gdyż należy zachowywać odpowiednie odległości. Generalnie, na pierwszy rzut oka cały koncept asekuracji lotnej wydaje się być dziecinną igraszką. Dopiero w praktyce, zwłaszcza w wymagających warunkach, okazuje się, że wcale nie jest tak kolorowo.

Wspinaczka po lodospadzie
Pierwsze doświadczenia we wspinaniu się po lodospadzie

Wspinaczka po lodowym lustrze

Wspinaczka po lodospadzie była elementem programu, na który czekałam z utęsknieniem. Uwielbiam wspinać się od dziecka, kiedy zdobywałam kolejne drzewa. Wspinałam się „po paździerzu” i w Saksońskiej Szwajcarii, a teraz miałam okazję spróbować wspinaczki po lodzie! Niestety mój zapał nieco przygasł, gdyż czwartego dnia obudziłam się niesamowicie styrana. Tak, obiecany wpierdol dawał o sobie znać. Na to wyjście musieliśmy dodatkowo zabrać ze sobą liny, śruby do lodu, czekany do lodu, łopatę i sondę. Miejscem treningu były okolice Zmarzłego Stawu, do którego dojście było dość strome i oblodzone – doskonałe do przećwiczenia wchodzenia z czekanem i rakami. Jacek, instruktor, pokazał nam dwie techniki wchodzenia: frontalną i francuską.

Na lodospad wspinaliśmy się przy pomocy raków i specjalnie wyprofilowanych czekanów. Było to zadanie trudniejsze niż się spodziewałam – czekany nie zawsze wbijały się w lód w taki sposób, że mogłam bez obaw wesprzeć się na nich. Czasem trudno mi było wbić raki pod odpowiednim kątem. Podczas gdy jedni wspinali się, inni kopali jamę śnieżną. Później, kiedy wszyscy już spróbowali swoich sił w starciu z lodospadem, przeszliśmy do nieco mniejszego, gdzie ćwiczyliśmy wkręcanie śruby w lód. Jacek pokazał nam również, jak można zasubstytuować śrubę pętełką, jeżeli będziemy musieli się szybko ewakuować, a nie chcemy ich stracić. Po powrocie nie mieliśmy już wykładów, toteż zabraliśmy swoje rzeczy i wyruszyliśmy do Kuźnic, gdzie czekały na nas nasze samochody.

Zimowy kurs turystyki wysokogórskiej - kopanie jamy śnieżnej
Nieźle się zmachałam przy kopaniu jamy śnieżnej 😉

O czym należy pamiętać zapisując się na zimowy kurs turystyki wysokogórskiej?

Kilimanjaro udostępnia swoim kursantom sprzęt, ale nie cały. Z tego powodu w niektóre rzeczy należy zaopatrzyć się samemu: dobre buty pasujące do raków, odpowiednie spodnie (softshell), stuptuty, kurtkę, polary, bieliznę termoaktywną, czapki, rękawiczki, dobry plecak, itp. Ponieważ szkoła nie posiadała tak małego rozmiaru uprzęży, aby idealnie pasował na mnie, polecam drobnym ludziom zaopatrzenie się w swoje własne.

Nie pozostaje mi nic innego, jak polecić Wam zimowy kurs turystyki wysokogórskiej w Kilimanjaro. Wróciłam z niego zmarnowana, ale bardzo zadowolona. Wiedzy, jaką przekazano mi na kursie, zdecydowanie nie chciałabym zdobywać samodzielnie w niekontrolowanych warunkach. Szkolenie przyda się Wam również, jeżeli chcecie udać się w bardzo wysokie góry latem, gdzie pokrywa lodowo-śnieżna nawet wtedy utrzymuje się na wysokim poziomie czy też, gdy chcecie poznać swoje ograniczenia i braki w wiedzy. Jeżeli wynajmiecie przewodnika, on też nie jest w stanie zagwarantować Wam 100% bezpieczeństwa, a posiadając fachową wiedzę i umiejętności jesteście w stanie zadbać sami o siebie. Gdybym miała wybrać się na to szkolenie jeszcze raz, na pewno nie zawahałabym się skorzystać z niego po raz drugi.


Przydatne linki:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *